Dzień 1. Las Vegas
Przez 3 miesiace mieszkaliśmy w Williamsburgu, turystycznej miejscowości polozonej niedaleko Richmond. Gdy zaplanowalismy w końcu nasza podróż bylo jasne że musimy znaleźć lot do Las Vegas. Oczywiście pierwszym co sprawdziliśmy było lotnisko w Richmond. Cena? KOSMOS! 270 dolarów. Nastepnie szukaliśmy cen z innych okolicznych lotnisk. Żadna nie byla dostatecznie zadowalająca. W końcu Murat wyszukał listę największych lotnisk w USA. Padło na Baltimore, przez Charlotte do Las Vegas - 121 dolarów plus 25 za bagaż. Już wcześniej zdecydowaliśmy, że wysyłamy jedną walizkę do Polski. Znaleźliśmy polski sklep pod waszyngtonem, prowadzący wysyłkę poczty drogą morską, 23 kg bagażu kosztowało 68 dolarów. W efekcie zabraliśmy ze sobą jedną dużą walizkę jako bagaż rejestrowany, oraz do samolotu torbę z aparatem, dwa wypchane po brzegi plecaki i torbę z Adidasa.
Na lotnisko zawiózł nas kolega z wioski, na miejscu w Baltimore konaliśmy z głodu. Pytając o najbliższy chinski bufet dotarliśmy do wyjątkowo dziwnego miejsca. Wielkie centrum w samym środku miasta, wypełnione tylko małą gastronomią (chyba z każdego zakątku świata) i masa ludzi (głównie afro amerykanów, ktorych w Baltimore zresztą widzieliśmy, przez ten krótki moment, więcej niż bialych). Niestety jedzenie było nie specjalne.
O 5.15 mieliśmy lot do Vegas. W Charlotte czekało nas lekkie opóźnienie z powodu burzy, jednak byliśmy w Vegas punktualnie.
Banner na lotnisku w Vegas głosił "remember to forget everything". Las Vegas - miasto hazardu, szybkiej rozrywki, niekończącej się zabawy. Babilon naszych czasów, raj dla naciągaczy, dilerów, ćpunów, sutenerów i amatorów cielesnych uciech.
Kasyna zaczynają się już na samym lotnisku, hala odbioru bagażu wypełniona jest sloth machines, co wymawiane przez miejscowych brzmi bardziej jak "slut" machine, a przyjęcie takiej nazwy na stałe, na pewno spotkałoby się z aplauzem wszystkich zainteresowanych.
Chcieliśmy złapać taksówkę do hotelu, bo mieliśmy pokonać dystans tylko 4 mil, miało być tanio, a usłyszeliśmy 25-35 dolarów. Z lotniska pojechaliśmy shather busem, 8 $ za łebka, który podrzucił nas koło ballys'a.
Po lekkim ogarnięciu się wyszliśmy na miasto, gdzie wszędzie nagabywano nas na pójście do striptiz klubu. Okazało się że jesteśmy poza sezonem, ulice po 3 nad ranem były juz niemal opustoszałe, a liczni sutenerzy zaczynali nam życzyć milego poranka, zamiast nocy. Po drodze sączyliśmy wino z kubka i doszliśmy do samego excalibura (który niestety w środku nie wyglądał tak uroczo jak z zewnątrz). Każdy budynek do którego zachodziliśmy, nawet coś co wyglądało jak centrum handlowe, po wejściu okazywało się zwyczajnym kasynem. Pod wieżą "Eiffla" przypadkiem natrafiliśmy na darmowy striptiz, który ważąc na ilość zaproszeń na ulicy był nam chyba pisany.
Wartą zapamiętania rzeczą jest fakt, że dopóki grasz w kasynie, to pijesz za darmo to co chcesz - drinki, piwo, wino, napoje. Założyliśmy więc budżet na kasyno 10 dolarów plus maksimum równowartość wypitego alkoholu za darmo. Pomimo tego że byliśmy tam ptaktycznie sami, trochę potrwało zanim pani kelnerka doszła do nas. Lepiej nie liczyć na to że się wstawisz szybciej niż wydasz pieniądze.
Gra nie należała do wyjątkowo fantazyjnych, w większości słynne rączki jednorękkiego bandyty były atrapami, a Ty tylko klikasz i klikasz. Możesz zwiększać prawdopodobieństwo wygranej, lub/oraz stawki, co zwiększa wielkość zakładu. Gra była tak skonstruowana, aby co jakiś czas nagradzać gracza mniejszą lub wiekszą nagrodą pieniężną, którą oczywiście od razu mogłeś obstawiać dalej. Asia dwa razy dostała doładowanie 5 dolarów, Murat 10, łącznie oboje byliśmy po dolara do przodu i zadowoleni poszliśmy spać :)
No comments:
Post a Comment