Następnego dnia wyruszyliśmy do Yellowstone, mając w planach zahaczyć też o Tohoe Lake, które jest położone w górach Sierra Nevada na wysokości 1897 m n.p.m i jest drugim pod względem głębokości jeziorem w USA.
Kiedy jeszcze byliśmy w Williamsburgu i oglądaliśmy naszą przyszłą trasę, ja o mało nie zemdlałam patrząc na odległość jaka dzieli Yosemite i Yellowstone - 890 mil czyli 1424 km w przybliżeniu. "Psiakrew, mamy jednego kierowce" - pomyślałam. Jednak po rozłożeniu trasy na dwa dni dojechaliśmy spokojnie bez większych przeszkód. Droga była bardzo senna, głównie ciągneła się jednopasmówką przez prerie, łąki i małe wioseczki. Wszystko zupełnie niepodobne do Ameryki, którą już znaliśmy. Do Tahoe dojechaliśmy około 18, idealnie na zachód słońca. Długo jechaliśmy drogą w górę, po to by w pewnym momencie zobaczyć jezioro i miasto z góry. Wrażenie było olbrzymie. Niestety, w samym mieście nic się nie działo i było wyjątkowo zimno. Porobiliśmy trochę zdjęć, zahaczyliśmy o świetną grecka knajpkę i pojechaliśmy dalej. Mineliśmy Reno, słynące z pierwszych kasyn w Ameryce i spędziliśmy noc w śmiesznej, pełnej minikasyn mieścinie Winnemucce.
Pod Yellowstone byliśmy następnej nocy. Po drodze przejechaliśmy przez 3 stany, by ostatecznie znaleźć się w Montanie, mimo że samo Yellowstone, głównie leży w Wyoming. To była nasza pierwsza noc na darmowym parkingu - termin ten jak się potem okazało, oznaczał każde pustkowie, na którym jeśli się zatrzymałeś policja nie mogła wlepić mandatu. GPS kazał nam zjechać z bocznej drogi i pchać się w las, dosyć błotnistą drogą, która na samym GPS-ie nie była już w ogóle zaznaczona. W pewnym momencie między krzakami zaczeły ujawniać się pochowane samochody. Byliśmy "w domu". Pierwsze spojrzenie w niebo i byłam pewna, że mogę zostać tam na zawsze. Droga mleczna! Zero cywilizacji wokół.
Rano o ósmej pojechaliśmy do celu. Dostaliśmy przy wjeździe mapki i informacje i dołączyliśmy do długiego sznuru samochodów, który jak się potem okazało, utworzył się za spacerującym drogą stadem bizonów, od tamtej pory, zwyczajnego i stałego widoku w Yellowstone.
|
Gdzie śpieszy bizon? |
Park zwiedza się głównie podróżując z punktu do punktu własnym autem. Pierwszego dnia postanowiliśmy zrobić większe kółko, jadąc na południe. O 13.10 był przewidziany wybuch największego gejzeru w Parku - Old Faithful. Atrakcja ponoć codzienna i częsta, ale o wyznaczonej godzinie zgromadził się tłum gapiów, oczekujących niczym na sztukę w teatrze, Wrażenie było niesamowite. Czy wiecie że Yellowstone leży na superwulkanie, który ostatnim razem wybuchł 640 tyś lat temu? Naukowcy podejrzewają że to właśnie ten w Yellowstone będzie pierwszym ze wszystkich na świecie który znowu wybuchnie.
|
Old Faithful |
Większość punktów widokowych w parku zgromadzonych jest wokół gejzerów, co nie znaczy że tylko je można tam podziwiać! Krajobraz zmieniał się właściwie za każdym zakrętem, raz była zima, raz lato a raz późna złota "polska" jesień. Drogi przecinały nam niezliczone bizony, sarny, jelenie, a my się modliliśmy cały czas o zobaczenie niedźwiadka :).
|
Lato |
|
Zima |
|
Jesień |
Gejzery były jednak najciekawszą atrakcją, Drobne źródełka o niesamowitych barwach, schodki tworzące się przez wypływającą gorącą wodę i kolorowe "maty bakteryjne" - na punkcie których badacze oszaleli i przeprowadzają wiele badań, podejrzewając bakterie się w nich rozwijające jako początek życia na ziemi i liczą na odkrycie ich na Marsie.
|
Tutaj "Mata bakteryjna" |
No comments:
Post a Comment